Smutno mi, bo mi 3 dni z życia uciekły przez jakieś pokarmowo - temperaturowe aberracje. Mój organizm sobie zaszalał. Spuchł, przegrzał się, tracił wizję. Niedobry.
Bilans strat: pomiędzy jednym snem a drugim wysłuchałam tylko 10 minut dj magury. To musiało zresztą nieźle wyglądać - półżywe dziewczę wstaje o 15:56, źle zauważa godzinę, więc myśli, że dopiero 6 po 15. Każe sobie szybko radio jazz ustawić pokrętłem, szczęśliwe że wewnętrzne budziki wezwały ją na cotygodniowe spotkanie (takie cotygodniowe spotkanie mi się z mszą skojarzyło, dziwnie te moje nie do końca zdrowe myśli krążą). A tu u dj magury gra, osz nawet nie pamiętam, chyba Peter Tosh, a po chwili magura dj podsumowuje pierwszą... godzinę audycji.
A takie energetyczne rzeczy wymieniał, po czym puścił jakiegoś longpleja swoje lenistwo tłumacząc dawną polską tradycją puszczaniana na 3.. 2.. 1.. longplejów całych. I puścił. Co, nie wiem, bo poszłam spać dalej. I mi się przypomniało, że dj magura mówił o dniu niedźwiedzia (niedźwiedź, co nad czasem panuje się akurat 2 lutego z boku na bok przewraca) zastąpionego przez świec święcenie. I tyle pamiętam jeszcze z soboty, że miałam pretensje do niego, że w połowie audycji ten niedźwiedź mu się odwrócił z energetycznych rzeczy na smętne.
Bo potem to już pamiętam, jak mamie mówiłam, jak się obudziłam po 22, że nie, że nie jest źle, że to ze stresu wszystko. No to ona mi temperaturę kazała zmierzyć. No cóż, wysoka była.
Za to w niedzielę, w jedynej właściwej pozycji, leżącej, przeczytałam sobie 2 kryminały, podsypiając w międzyczasie, jeden PRLowski, drugi irlandzki. Usprawiedliwienie mam - jak tylko się podnosiłam, to się czułam jak w tym jeepie, co mnie wiózł dawno temu do darjeeling (kupiliśmy sobie najtańsze miejsca- na tyle). Nic z widoków nie pamiętam, bo musiałam głowę między nogami trzymać.